Nie narzekamy na klimat - my go tworzymy!

poniedziałek, 2 listopada 2009

Rozdział IV

Kiedyś była Blodeuwedd. Jak dobrze pogrzebała w śmietniku pamięci, to były nawet dni, kiedy była Sybillą, a nawet Pytią. Piękne, jasne dni, kiedy słowa łasiły się jej do nóg jak koty a przyszłość była otwartą kartą. Teraz niedomagała na widzeniu i bez błękitnego proszku nie mogła sobie przypomnieć, ile palców widzi u własnej ręki.
Teraz była Sarą.

Nie pragnęła od losu niczego więcej niż tych paru klientów na miesiąc, kilku tępych chłopków, przynoszących worek kartofli za zdjęcie klątwy kurzajek, lub cebulę za czyraki.
Na pewno nie pragnęła nikogo Stamtąd.
A już ujrzenie Czerwonookiego było najgorszym .

- Witaj, Blodeuwedd.- miauknął, wchodząc z gracją przez uchylone drzwi.

Jak wszystkie demony poruszał się lekko i bezszelestnie. Patrzyła na niego ze szklistą zgrozą. Nie przeszkadzała jej postać Hagana jako kota. Widziała już demony z większą ilością macek i flaków, niż kolorów w swoich pasiastych rękawiczkach. Ale Hagan był Jego sługą. I to oznaczało jedno- On kazał mu ją odszukać.

Milczała, sparaliżowana ze strachu.

- Nie przywitasz się ze mną?- z urazą mruknął czerwonooki kot, obchodząc naokoło wszystkie cztery nogi kulawego zydla, na którym siedziała.
- Witaj..- chrząknęła dziwnie starczo- Wi..witaj, Haganie. Co cię sprowadza?

Mogła tego nie mówić. Wiedziała co.

- Wiesz przecież co.- mruknął pieszczotliwie, patrząc na nią z dołu szkarłatnymi, niekocimi oczyma- Nasz…Pan. On…pragnie czegoś. Czegoś, co mu utworzysz, Blodeuwedd, zdradziecka sługo.

- Nikogo nie zdradziłam!- zaprotestowała, nalewając sobie drżącą ręką wystygłej herbaty z odrapanego imbryka.- Ni..nikogo!
- Znaczy, nie czepiam się sprawy Llwa. Ale odeszłaś z Annwn.Ale Annwn jest wszędzie…Saro.

Annwn jest wszędzie, pomyślała gorzko. Pod każdym domem, miastem, pod korzeniami każdego drzewa, pod kanałami Nithal…Annwn jest wszędzie. Znaleźli ją, dopadli, nie ucieknie. Może tylko potulnie pogodzić się z losem. Dołączyć do szeregu sług…Jego sług.

- Co mam uczynić.- szepnęła, patrząc kotu w migoczące jak płomienie źrenice.

Widziała w nich to samo, co w swoich.
Niewolnicy.
Marionetki.
Kukiełki, poruszane wolą.
Jego wolą.

- Uprządź geasa.Dla dwóch kobiet, które przed chwilą opuściły twój dom. Nie mogą zmieszać wody z krwią, nie mogą zatańczyć przy księżycu w pełni i nie mogą odrzucić niechcianego daru. Jeśli złamią któryś geis, dusza, której szukają, pozostanie w ręku Pana.
Wiesz, musi być zachowane prawo równowagi…żeby nie powiedziano, że On nie daje szansy.

- Nie mają żądnej.- szepnęła, czując na sercu ciężar tysiącleci.

Gdyby kot mógł wzruszyć ramionami, ten by wzruszył.

- Ale pozory muszą być zachowane, prawda?
- Na kiedy mam to uczynić?
- Już. Sama wiesz, że już wyruszyły. Nie wydajesz się zdziwiona, prawda? Widziałaś to…te geasa….

Skinęła głową.

- Miałam nadzieję, że to moje halucynacje.Że nikt..nikogo…te dwie…- chrząknęła i spojrzała Haganowi w ogniste ślepia z rozpaczą starej kobiety- Ja..ja bardzo je lubię, Haganie..Minstrella…Noys….Róża….moje..jedyne przyjaciółki….

Nie zaszczycił jej odpowiedzią. Podszedł de drzwi, te otworzyły się same, wleciał zimny wicher, zapach gnijących liści i mrok.

- To niesprawiedliwe!- wrzasnęła za nim przez łzy- Każe mi je zniszczyć…moimi rękoma….WIEM,że je skrzywdzi…nienawidzę, nienawidzę go!

Osunęła się na stół, wczepiając palce w skołtunione włosy.
W ciszy tykał zegar.

Głęboko, pod kanałami Nithal siedzący na czarnym tronie mężczyzna uśmiechnął się i przeciągnął, przymykając oczy.

*

Pod karczmą Umbara klan Rivendell żegnał Noys i Minstrellę, które okutane w wełniane płaszcze, szale i opasane torbami i tobołkami wybierały się na spacer przez Zapomniany Las.

- Pozdrówcie od nas Tuptusia.- pomachała wesoło Minstrela do Roksariusa.- Przyniesiemy mu małe pajączki.
- Do zabawy?- wstrząsnęła się Khae.
- No coś ty. Nie wolno się bawić pajączkami. Na deser, mają dużo białka, a Tuptuś jest bardzo wątły.

Noys zachichotała.
-Dobra, Minn, lecimy. Mam nadzieję, że Gandzior i Ann oczyszczą nam drogę. Wrócimy z Różą, przyda się nam wycieczka. Pa pa Riv!

Odeszły, Minstrela w swoim złocistym płaszczu, Noys w skórzanym, męskim jubonie, owiniętym rudym poncho i w zawadiackim kapturku na ognistej czuprynie.
Biały kot o szkarłatnych oczach przyglądał im się spod starego jesionu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz